środa, 7 października 2020

Rozdział 167

Biała Ziemia przez długi czas kierowała się spokojnym, niezmieniającym się rytmem. Stąd pojawiło się zdziwienie zwierzyny, gdy nagle nadeszło ryzyko. Wyczuli je. Nie byli głupi, ten rechot nie mógł oznaczać niczego dobrego. Agenti musiała obserwować, jak antylopy spłoszone zaczynają uciekać, a  ptactwo zrywa się do lotu. Ona sama czuła się jak ptak bez skrzydeł. Chciała wyrwać się na wolność, odlecieć od wszelkich problemów, ale była złączona tutaj - na ziemi. W rodzinnym królestwie, o które musiała walczyć. Z kim jednak miała być ta cała wojna? Kto niósł zagrożenie? Tyle pytań pojawiło się w głowie księżniczki. Niestety na żadne z nich nie dane jej było poznać na razie odpowiedzi. 
Akili mocno trzymał złączone ich ogony. Lew wyraźnie się bał. Agenti przybliżyła się bliżej niego, ocierając delikatnie o ciut za bardzo zmierzwioną sierść. Nie trwało to jednak zbyt długo. Lwiczka posłała mu pewne spojrzenie, nim rzuciła się biegiem w stronę Białej Skały. Jeden krok... przyspiesz... jeszcze trochę... odrobinę... motywowała się w myślach, gnając tak szybko, aż łapki bolały ją od piasku. Za sobą słyszała urywany oddech. To Akili! Mimo wszystko wciąż jej towarzyszył, nie dając się ponieść zmęczeniu. Posłała mu wdzięczny uśmiech. Co by bez niego zrobiła? 
Dwójka lwów wpadła do jaskini stada. Na ich pyskach malował się czysty niepokój. Obawy zdawały się potwierdzić. Białoziemcy obecni w grocie, wyglądali na zaskoczonych, z domieszką gniewu i smutku. Agenti przekrzywiła łebek. Gdyby była dorosła, zapewne już dawno o wszystkim by wiedziała, tym czasem traktowali ją jak dziecko. Westchnęła ciężko. Dostrzegła w rogu jaskini Kambę, w towarzystwie niesfornych lwiątek, w tym jej sióstr. Podeszła do nich spokojnym krokiem, starając się wmieszać w tłum. Czuła się czasami taka niewidzialna. 
Przysiadła przy Opiekunce. 
- Ktoś przekroczył granicę? Intruzi?
Kamba westchnęła gorzko.
- Gorzej, Agenti. Wrócił koszmar z przeszłości. - mruknęła. Uniosła pysk. W jej oczach odbiła się waleczność, za którą wiele razy jasna ją podziwiała. Mimo wszystkich przeciwności losu, tragedii i radości, Kamba zawsze była silna. W przyszłości też taka będzie. A może już była, tylko o tym nie wiedziała?
- Pokonamy go! - pewnie zawołała Malkia, wtrącając się w ich rozmowę. Księżniczka wstała na równe łapki, jeżąc sierść z podenerwowania. Milele wywróciła oczami, a Maji skuliła się bardziej. 
- Nie chce walczyć. - miauknęła najmłodsza z królewskiego miotu. 
- Ale musisz. Za ojczyznę! - Malkię tak poniosło, że była gotowa wybiec z jaskini. Kamba jednak złapała ją w ostatniej chwili, zatrzymując małą przed jakimś głupim pomysłem. Odsunęła ją, żeby wróciła do reszty lwiątek. Córka Mfalme prychnęła niezadowolona. 
- Nie jest specjalnie groźny, ale nie można zaprzeczyć, że umysł na sprytny. Przy jego pomocy działały dwie niebezpieczne lwice, stanowiące zagrożenie dla Białej Ziemi w poprzednich sezonach. 
Agenti zmrużyła ślepka. W jej oczach dało się ujrzeć zmartwienie. Akili widząc w jakim jest stanie, objął ją ogonem. W końcu była za mała, by brać na siebie tak duży ciężar, jakim była powtórka z rozrywki historycznej. Akili co innego. Syn Imani skinął głową. 
- Król i królowa co zdecydowali?
- Walczyć, Akili. Walczyć. - odpowiedziała Kamba. 

***

Wise
Pierwszy raz mając z nim do czynienia, a właściwie wydając decyzję, iż dołączy do szeregów rozwijającego się wtedy królestwa bez nazwy, mającego w przyszłości stać się Białą Ziemią, nie sądziłam, że jeden lew jest w stanie sprawić tyle kłopotów. Historia lubiła antagonistów. Podobno dobro zawsze pokonywało zło. Zatem czemu ciągle niebezpieczeństwo wracało i nikt nie mógł żyć w bezpiecznej, dobrej harmonii? Westchnęłam. Zanim odejdę z kręgu życia, chciałam doczekać momentu wiecznego spokoju na Białej Ziemi. Chociaż Matibabu mówiła, że Kira spowodowała takowy. Miałam nadzieję, że mądra medyczka się nie myliła.
Krocząc u boku swojej pierworodnej córki, Nory, rozglądałam się czujnie. Moje pazury pozostały wysunięte, na wypadek gdyby wrogów było więcej. Biała sierść natomiast zjeżona. Tyle razy stoczyłam walkę, że wydało mi się być to nieprzyjemną rutyną. Co innego młodsze pokolenie, o które bałam się najbardziej. Nie byłam gotowa na stratę kolejnego bliskiego mi lwa. 
Amara została, żeby zaopiekować się lwiątkami i nastolatkami. Obie z Norą uznałyśmy, że w jej słabszym stanie, nie powinna tak ryzykować. Czułam, że Asanta jej pomoże i dzięki twardemu, liderskiemu charakterowi, przypilnuje najmłodszych. Przynajmniej o jeden problem z głowy.
- Wyrwę mu łapy. - syknął Kisu.
Zerknęłam na niego kątem oka. 
- Ile to już razy miała go spotkać kara śmierci. A tym czasem wciąż powracał, coraz silniejszy, jakby się nie poddawał. Hasira nie żyje już tyle miesięcy, podobnie jak Johari. 
- Przynajmniej tyle. - westchnęła Nora.
Musiałam się z nią zgodzić. Obie były niebezpieczne, chociaż najbardziej zawsze należało się obawiać umysłu, a nie siły. To właśnie w umyśle, sprytnym i doświadczonym, rodzą się najgorsze pomysły na zbrodnie, a przy dobrej organizacji, wchodzą w życie. Zaskakujące, jak wiele się nauczyłam przez te lata. 

Dotarcie do granicy nie zajęło nam dużo czasu. Już wkrótce cała armia białoziemców, stanęła naprzeciwko czarnego lwa o białej grzywie. W jego oczach odbijał się spokój, ale też chęć wyzwania, jakby cały czas na nas czekał. Nie bał się śmierci. Spiorunowałam go wzrokiem, gdy zerknął na mnie, lustrując spojrzeniem ciemnych ślepi.
- Tęskniłaś, Wise? 
- Czego chcesz, Sawa? - warknęłam, nawet nie próbując powoływać się na jakieś uprzejmości. 
Sawa wywrócił oczami.
- Co wy tacy nerwowi? 
Tym razem odpowiedzi postanowiła udzielić Nora. Wystąpiła do przodu, dumnie unosząc głowę. Byłam niezwykle dumna z jej siły, chociaż wewnątrz pewnie obawiała się najgorszego. 
- Wkroczyłeś na tereny należące do Białej Ziemi. Jesteś wygnańcem. Wrogiem. Nie masz tutaj czego szukać. - warknęła. 
- Chyba, że śmierci. - mruknął Chaka, stojący w tłumie walczących. 
Moje niebieskie oczy utkwione w Sawie, zdradzały spokój. Cokolwiek zamierzał, byłam pewna, że raz na zawsze przyjdzie nam go pokonać. Nie był najgorszym z naszych wrogów, chociaż coś sprawiało, że dalej nie mogliśmy z nim wygrać. Igrał z losem. Nie podobało mi się to. Nie tylko mi z  resztą. 
Sawa wyraźnie spodziewał się takiej odpowiedzi. Uśmiechnął się paskudnie, cały czas gapiąc się na Norę. Pokręcił łbem z poirytowaniem, co wywołało oburzone, wściekłe syknięcia białoziemców.
- Nic się nie zmieniliście. Jednak ja... zawsze lubię zaskakiwać. 
Na te słowa nieprzyjemny dreszcz przebiegł po moich plecach. Po całej polanie rozniósł się rechot, za nim nachodziły kolejne głosy, aż z cienia wynurzyły się lwie sylwetki. Kolejni samotnicy? Mieszkańcy innych ziem? Wszystko jedno. Skoro walczyć chcieli, to my wyzwania się podejmiemy. Spięłam mięśnie, gotowa do ataku, gdy Sawa podszedł do Nory. Nachylił się nad jej uchem. Wytężyłam słuch, chcąc usłyszeć jego słowa i jeszcze bardziej go znienawidziłam.
- Najbardziej lubię smak krwi lwiątek.

1 komentarz: